Uwaga na nisko latające ptaki!
Wczesnym rankiem, po kilkunastu godzinach od opuszczenia Wysp Owczych nasz prom zbliża się do Islandii. Co za zmiana krajobrazu!! Miejsce zielonych pagórków po których wdrapywaliśmy się przemierzając Wyspy Owcze, zajmują ponure, zimne i monumentalne skały Islandii. Ale wreszcie ją widzimy. To co jeszcze kilkanaście miesięcy temu wydawało się zupełnie nieosiągalne, teraz jest w zasięgu ręki!!! Szybko
i kulturalnie odprawieni przez celników wjeżdżamy na słynną ring road biegnącą wokół całego kraju – za dwa tygodnie musimy być z powrotem w Seyðisfjörður, o ile będziemy chcieli wracać do kraju. Przez dwa tygodnie tu będzie nasz dom.
Jadąc w stronę północną, widzimy jak po kilkunastu kilometrach droga z asfaltowej zmienia się w szutrową, potem znów asfalt. Zmienia się też krajobraz – góry podobne do tych na wybrzeżu, ogromne, bąblaste. Obok rzeka płynąca wzdłuż drogi – kilkanaście kilometrów ciemnej, ciemnoszarej wody. Krajobraz zmienia się coraz bardziej, staje się „kosmiczny”, „księżycowy”. Góry, niczym nie porośnięte pagórki, na których leżą bezładnie porozrzucane małe kamienie i duże głazy. Widoki są rzeczywiście nieprawdopodobne. Gdy opuszczamy nasz pojazd i chodzimy po podłożu na którym leżą kamienie, okazuje się, że jest to coś pylistego, podobnego do piachu, tyle że o wiele drobniejszego. To już teren wulkaniczny.
Robimy krótką przerwę przy drodze wiodącej
w interior, fotografując się koło znaku Najbliższa stacja benzynowa za 268 km. Spotkaliśmy tu jeszcze kilka interesujących, nie znanych nam znaków np. Uwaga na nisko latające ptaki, W tym miejscu można przejechać przez rzekę, czy często występujący na bocznych, stromych dróżkach Możliwość zderzenia z samochodem nadjeżdżającym z naprzeciwka.
Wreszcie – park narodowy Jökulsárgljúfur. Główną atrakcją tego parku są przepiękne wodospady. Dettifoss nazwany Niagarą Europy nie jest wprawdzie zbyt wysoki, ma tylko 44 m, ale ilość wody która przez niego przepływa na sekundę jest imponująca. Podchodzimy do samego szczytu wodospadu, do miejsca gdzie woda z hukiem zaczyna spadać w dół. Skoczyć-nie skoczyć… To robi wrażenie!!! Nie skaczemy – idziemy do następnego. Kilometr dalej wodospad Selfoss. O wiele mniejszy, ale niezwykle malowniczy. Widoki nieprawdopodobne – rzeka wijąca się wyżłobionym korytem, spadająca na kolejnych uskokach wodospadów, rozlewająca się, zwalniająca, a potem, po upadku z kolejnego wodospadu nabierająca tempa. Rzeka płynąca wśród bazaltowych skał, czarnego piasku, niezwykłych kształtów skalnych. Możemy siedzieć i patrzeć i patrzeć i patrzeć.
Na kilka dni zatrzymujemy się nad jeziorem Mývatn. Mieszkamy w domku otoczonym lawą – na szczęście zastygłą, ale wyglądając przy śniadaniach na otaczający krajobraz trudno jest się przyzwyczaić. Skoro spanie mamy zapewnione, ruszamy na poszukiwanie basenu.
A gdy okazuje się że basen jest zamknięty, znajdujemy malownicze (i cieplutkie) jeziorko z nad którego unoszą się chmury pary, część jest odgrodzona i stoi tam napis
Wchodzisz na własną odpowiedzialność, temperatura może wzrosnąć do 120 °C. Trochę przestraszeni tym napisem rozbieramy się szybko, i wchodzimy do zimniejszej części jeziorka. Woda ma mleczno-szafirowy kolor i temperaturę około 40 °C. Oprócz koloru woda ma też zapach – bardzo umiarkowanie śmierdzących jaj. Wszak są to gorące źródła. O ile pływanie jest niezwykle przyjemnym doświadczeniem, o tyle wystawienie jakiegokolwiek fragmentu ciała ponad wodę nie sprawiało żadnej przyjemności. Temperatura powietrza +3 °C, do tego silny, zimny wiatr. Po 20 minutach wybiegamy z wody, trzęsąc się jak przysłowiowe osiki wycieramy się i biegniemy do naszego pojazdu. Potem ruszamy w stronę wulkanu Krafla. Pogoda taka, że trudno wystawić nos na dwór. Decydujemy się jednak, i spacerujemy po polach lawy. Lawa po której chodzimy wylała w 1984 r. Choć jest mgła, nad polami lawy unoszą się dymy, a gdy wsunę dłoń
w szczelinę (bo lawa po której chodzimy wygląda jak hałda żużlu, jak ogromne hałdy koksu lub żużlu, żużlu, który ma wiele szczelin) – czuję gorącą parę wodną, gorące powietrze wydobywające się z głębi ziemi.
A przecież minęło prawie 20 lat od erupcji wulkanu i wylewu lawy. Mijamy błotne bajorka, żółte, niebieskie, wyznaczone ścieżki i sznury chronią nas przed wejściem, wpadnięciem w gotujące błota, prócz tego chronią nas ustawione co jakiś czas tablice ostrzegające, że grunt po którym chodzimy jest extremely dangerous i chodzimy tu na własną odpowiedzialność. To prawda, chodzimy na własną odpowiedzialność, żeby tylko była lepsza pogoda!! Zacina deszcz, otaczają nas gęste mgły, widoczność ograniczona do kilku metrów. Złości nas to, bo znając zdjęcia z tego rejonu wiemy jak jest tu malowniczo. Wracając mijamy ciepłą, parującą rzeczkę! oraz największą geotermiczną elektrownię na Islandii.
Dojeżdżamy do obszaru gorących, kolorowych błot. Co za nieprawdopodobne widoki. Błotne bajorka otoczone są linami, aby nikt tam nie wpadł. Są niebieskie, mają
w sobie różne odcienie niebieskiego. Bulgoczą, parują, żyją. A obok nich kilka kopczyków kamieni, które świszczą i dymią, zachowują się jak ogromne czajniki, wielkości połowy człowieka. Gdy podchodzimy bliżej okazuje się, że dym który z nich leci z takim hukiem to para wodna. Jak z gotującego czajnika. Na dodatek wszędzie unosi się zapach siarki. Co za kraj!! Co za widoki!! W życiu czegoś takiego nie widzieliśmy – wciąż jesteśmy zaskakiwani. Po ciepłym posiłku i przebraniu się w suche ubrania jako cel obieramy sobie wulkan Hverfjall wystający 163 m ponad pola lawy. Wulkan jest bardzo stary, wspinając się na jego koronę brniemy w czymś co wygląda jak miał węglowy. Na koronie widać jak był duży. Idziemy kilkaset metrów po koronie w zacinającym deszczu, który miesza się ze śniegiem i schodzimy w dół. Deszcz ze śniegiem pada z góry, z boku, omiata nas ze wszystkich stron, wciskając się w każdą szczelinę ubrania. Stojąc na koronie, ze zdziwieniem spostrzegam w głębi,
w samym sercu wulkanu ułożone z kamieni przez różnych pasjonatów napisy. Znajduję też napisy Polska i Legia!!!
Po Mývatn, robiąc przerwę na
whale watching w Húsavíku, jedziemy w stronę półwyspu Snæfellsnes. Na półwyspie jest lodowiec Snæfellsjökull i wulkan pod nim drzemiący, z którego do wnętrza Ziemi wyruszyli bohaterowie powieści Juliusza Verne. Nie sądzę aby nam się to udało, czy też abyśmy mieli nawet na to ochotę, ale kto wie…. Docieramy aż do Öndverðarnes, dla nas jest to najdalej wysunięty na zachód punkt naszej wyprawy. Znów wśród pól lawowych, ale tym razem pola wyglądają nie jak hałdy żużlu, ale jak żyjąca, dopiero co zastygła płynna masa. Tu widać jak spływała do morza, jak dwa żywioły walczyły ze sobą, jak lawa przegrywała, krzepła
i stygła. Jesteśmy w miejscu gdzie żyją dzikie foki, jednak nam się nie udało ich spotkać.
Chodzimy po plaży
z czarnym piaskiem i kamykami, to chyba standard – wszędzie są tu takie plaże, ale kilka kilometrów dalej spotykamy plażę z jasnym piaskiem, co stanowi dla nas kompletne zaskoczenie.
Reykjavík to kolejna baza wypadowa. Odwiedzamy rozreklamowaną Blue Lagoon, gdzie angielski słychać częściej niż islandzki – to jedyny „basen” w którym przebywanie jest limitowane. Wszędzie indziej można wchodzić i kąpać się choćby cały dzień.
Po wizycie w Þingvellir, który turyści upodobali sobie jako szczególnie widoczne miejsce zetknięcia się dwu płyt tektonicznych na których leży Islandia – amerykańskiej
i indoeuropejskiej, jedziemy oglądać Geysir. Od tego miejsca nazwę wzięły gejzery. Geysir to ogromne pole
z kilkudziesięciu gorącymi źródłami, wśród których prym wiodą dwa – Geysir, który swego czasu (jeszcze kilka lat temu zanim turyści go nie zapchali) wybuchał na wysokość 60-70 m i Strokkur wybuchający na 20-30 m. Geysir od kilku lat prawie nie wybucha, przy nas wystrzelił na kilka-kilkanaście metrów. Natomiast Strokkur robi to dość regularnie i w czasie naszego kilkudziesięciominutowego pobytu zrobił to kilkakrotnie, co uwieczniliśmy na zdjęciach. Oprócz tych dwóch największych, jest jeszcze wiele mniejszych gorących źródeł, bardziej bulgoczących i gotujących się, niż wybuchających. Przy jednym z nich Japończycy gotują jajka. Przy kolejnym gejzerku stajemy zauroczeni kolorem; gejzerek jest niebieski jak niebo i nazywa się
Blesi.
Za leżącym na południu wyspy Vík pojawia się tablica ostrzegająca przed burzami piaskowymi i krajobraz zmienia się diametralnie. Z soczysto-zielonego
i górzystego staje się szaro-czarny i równinny. Jak okiem sięgnąć kamienisto-piaszczysta pustynia w różnych odcieniach czerni. Patrząc na ten krajobraz przypomina
mi się jedna z części Czarnoksiężnika z Archipelagu
Ursuli LeGuin, gdy główny bohater powieści Ged-Czarnoksiężnik przekroczył linię życia i wkroczył do krainy śmierci. Czytając tamten opis tak właśnie wyobrażałem sobie tę krainę. Czyżby Ursula LeGuin odwiedziła Islandię?
Ta równina urozmaicona drobnymi pagórkami
i kępami porostów, które postanowiły trwać tu pomimo wszelkich przeciwności ciągnie się wiele kilometrów.
W pewnym momencie zatrzymujemy się na postoju pośród ustawionych ludzką ręką kilkuset, a może kilku tysięcy kamiennych kopczyków-piramidek. Nasz przewodnik twierdzi, że niektóre z nich są bardzo, bardzo stare, ale które – nie wiadomo. Pustynia na której mamy postój nazywa się Mýrdalssandur – piaski Mýrdal.
Na tym mógłbym zakończyć – ale przecież było tak wiele niesamowitych miejsc – największy lodowiec Europy – Vatnajökull, przepiękne jeziorko z pływającymi górami lodowymi Jökulsárlón, miejsce gdzie podobno wiatr wieje najsilniej na całej Islandii…. Zdążyliśmy na powrotny prom, ale chyba tego żałuję.
Autor, członek
Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Islandzkiej, podróżował po Islandii w maju i czerwcu 2003 r.
Grzegorz Michniewicz
(2005)
|